ROZPRASZANIEcZASUalboMÓJwŁASNYmORDERCApOWSZEDNI

Pod stopami - nieskromne żwiru skrzypienie.
Wiatr aż zjeżył topolę cmentarną. Orszak powoli
Posuwał się za trumną - jak cierpienia ramię.
On mógłby jeszcze żyć: wołały niebiosa.
Przyjaciele z różnych lat. Nie żegnam się
Z wami. Straszniejsze takie umieranie
Gdy prochy nie pogrzebane jeszcze.
Ni z dymem rozwiane na wietrze.
Pragnęły jedynie już wsiąkać w ziemię
Buro - szarą. A tu ciało jakby się ruszało.

Nie będzie goryczy większej ani bólu.
Pójdziemy stąd podobni do drzew zimowych
I chmur jesiennych. Będziemy
Wspólnie szumieć lub milczeć do brzasku.
Nim ktoś taką ciszą zdziwiony
Odezwie się znienacka i pójdzie
Nienasycony w swoją stronę. Jak w chwilach
Zwycięstw klęsk zmagań i pragnień
Nieczułych na łzy odkupienia. Tak wielu.

Zabrońcie Przyjaciołom przed czasem umierać!

Zgładzić pragnę całą anielskość. Z pokorą żebrząc
Łaski. Przemocą głuchą ugasić pragnę pożar drzewa
Suchego. Do warg przyłożyć rany żywiczne.
Niczym więzień skazany na dożywocie. Wołam:
Podejdź! Wszystkich zmysłów skowytem obronić się
Pragnę. Cicho... Już nic nie wiem.
Jak możesz mnie wołać po imieniu...

Odchodzę. Nie zatrzymuj mnie. W gnieździe
Ramion. W kolebce ud. Ostatecznej przystani
Oddechu. Mijam ciebie i siebie zarazem. Dwa ciała:
Jedno martwe. A żywe jakoby. Topielec płynący
Pod prąd. Nie chwytaj się mnie kurczowo. Odnalazłem cię
By porzucić. Tuliłem aby wypuścić z rąk.
Słabych już i rozemkniętych. W nocy odchodzę
I w dzień. Tam szukam ratunku. W myślach swoich.

Obudź się. Nie zdążyłem ci powiedzieć
O tylu jeszcze sprawach ważnych. Z dzieciństwa
Młodości i chwili obecnej. I o marzeniach niecnych.
Że nie interesowała mnie polityka
Ani muzyka alternatywna. Że starszego brata miałem
W rozbitym atomie i ideę - siostrę przyrodnią -
W rozpraszaniu czasu. Że bywałem tu i ówdzie. I nigdzie
W zasadzie. Więcej nie zdążę lecz obudź się.
Szeptem wykrztuszę te jedyne słowa.
Kiedyś święte a teraz tabu. Niektórym wstydliwe
Innym natomiast niepotrzebne wcale. Choć nie śpisz
Już i tak nie usłyszysz... Nic nie powiedziałem.

Jestem swoim własnym mordercom powszednim.
Całe życie ustawiałem osobiste dekoracje. Zapalałem
Wybrane lampiony. Z zamkniętymi oczami wypijałem
Piwo nawarzone. Głównie jasne. By nie wiedzieć
I nie słyszeć. Nie zaznać konturów. Dziękuję
Ze tak pieczołowicie wiązałaś mi
Przepastny szalik czułego rozsądku.
Już się nie przeziębię nierozsądku przeciągiem. Przyklękam
Szalony. Ulatuję z wiatrem niesiony przez ciemność.
Jakaż to melodia płynie. Nieuchwytna!

Gdzie jesteś? Ach gdzie jesteś?! Pytam
Zasmucony. Westchnij chociaż krótko. Kim jest ten mężczyzna
Słodko gruchający obok. Niczym gołąb
Zbliżający się bezwstydnie ku surogarlicy. Albo ta kobieta
Z niecnotnie odkrytym kolanem. Którego dotknąłem
W przestworzach niebytu. Nie widzę. Sam jestem.
To miraż był tylko. Jak lot nieprzerwany.

Zabijam wciąż w sobie ciebie. W myślach wciąż na nowo.
Pragnieniem czułością i szaleństwem moim. Pożeram oczami
I trawię milczeniem. Ja - swój morderca powszedni. Padam
na kolana. Nie wstaję. Kochana. Jesteś taka młoda.
Na szpital zbyt młoda. Nie piętnuj mnie
Zmarszczkami. Nie skazuj na wieczne potępienie
I zapomnienie przez litość. Ucieknijmy stąd. Wezmę cię
Na ręce. Nie patrz w lustro przeznaczenia. Ucieknijmy!
Nim zegar przestanie bić. Nieodwołalnie.

Już wiem po co umieram. Nad ból przewyższający
Wszelkie bóle. Zator tętnic. Brawa zbyt małe
Po występie niejednorazowym. Cicho... Takt goni
Zuchwale nutę rozproszoną. Aż się dźwięki same
W rękach palą. Bierze mnie w niewolę muzyka.
Przecież byłem już wewnątrz jej schowany przed światem.
Oczami przesłonięty. Głębiami uczucia. Odchodzę
Ponownie. Tym razem naprawdę. Pójdź w me objęcia
Raz ostatni. Posągowieje codzienność niewzruszona.

To przestrzenie jaźni. Jasnych brzasków błyski.
Nie policzę ich. Nie skażę na wieczną samotność.
Każdy miał własną śmierć. Dobrą. Z westchnieniem ulgi
Przed metą. Nie godzę się więc na ukłon spłaszczony.
Ciebie wołam! Przybywaj w pamięci wytrwale.
Na skrzydłach wspomnień skręconych w strachu.
Ciebie wołam! Nie musisz przeliczać teraźniejszości
Na lata stracone. Lepiej mieć i utracić niż nie mieć wcale.

Nie godzę się! Zabrońcie Przyjaciołom przed czasem umierać!

Za siedmioma skwarami. Za siedmioma drwinami. Za siedmioma
Klęskami. O siedem słów za dużo. Poza twarzą skrzywioną
Z niesmakiem. Horyzont się z chęcią otwiera. Kruszy kopie
I w burzy szuka niespotykanego objawienia. To inna rzeczywistość.
Pragnie istnieć tylko. Bez teraźniejszości przeszłości
I przyszłości. Bez znieczulenia. Odchodzi... Razem ze mną.


p_s

Średnia ocena: 10
Kategoria: Inne Data dodania 2014-04-09 15:27
Komentarz autora: odrobina z Wiktora Woroszylskiego
Napisz wiadomość Dodaj do listy znajomych Strona glówna < p_s > wiersze >
jagoda | 2017-08-09 11:41 |
Przebrnęłam ze łzami.
szarotka | 2014-09-26 20:07 |
ech
anias | 2014-04-09 20:29 |
hmm malujesz niesamowite obrazy...zmierzyłam się z nimi z ciekawością i ...są mi bliskie..."lepiej mieć i utracić niż nie mieć wcale" otóż to.... a jest takich wersów przemawiających do mojego ja więcej...
Cairena | 2014-04-09 17:00 |
Czytałam z wielką ciekawością...niesamowite jest to co napisane, ściska mnie w sercu, jestem wzruszona...*
p_s | 2014-04-09 16:23 |
cieszę się, że ktoś przez to przebrnął..i jeżeli znalazł coś w nim dla siebie - to już prawie niebo.. ;-)
szybcia | 2014-04-09 16:06 |
niesamowity słowotok:) czytałam dwukrotnie,na głos...szarpana wewnętrznym rozterkami znalazłam w tym utworze samą siebie,mój własny drzemiący protest....choć przywykłam do tego,że życie jest niesprawiedliwe...
Brak komentarzy
Aby dodać komentarz zaloguj się
E-mail Hasło Zarejestruj się