Lekko sie czytajacy
Chciałbym teraz leżeć sobie na trawie
Słuchać szumu lisci powiewajacych
Dumać, marzyć i rozmawiać o milości
Wejść w plaszcz mojego serca
Tulić, piescić i namiętnie calować
I nigdy nie konczyć swobodnych wersów
Co fruwają nad żródłem Hippokrene
Nieopodal skalistych kotlin, sterczacych borów
Drobiazgów porozrzucanych przez Gaje
Po brzegach otoczonych fiołkowymi ponikami
Niechaj wszelki odyzm w przepaści uleci
Nie ściera błekitnej maty z oczu
Dosyć piękna w sobie posiadam
Wspolnie z Erato strofy zakładać
Tanczyć, smiać sie, mile wspominać
Wreszcie malować to co niewypowiedziane
I niewidoczne dla tłumu cienów własnych cieni
Strącanych w otchłanie niepamięci
Gdzie nawet pies włoczęga nie zajrzy
Nic martwej duszy nie wskrzesi
Nie drgnie nawet końcem lutnii
Nie kartą, nie kolorem, ani historią
Nie poruszy co martwe od zawsze
Wije sie tylko by wpełznąć do dziury
I w pył obrócić z którego powstały
A łzą- gorący Nektar z serca mi wypłynął
Rozlał się w eterze i jako wyobrańnia
Błąka się na tasiemce czasu
Niczym ptaszyna oderwana od klucza
Rozpieszczona przez Zefir, w nim zakochana
Śpiewa na przestrzeni głuchotę
Tym głosniej- cieniom, tam w dole
Im bardziej wolność czuje, i ich chorobę
Borkoś
|