Spod kopyt
Ileż można tak uciekać przed sobą
Jak przed stadem rozjuszonych byków
Wypowiadać w próżnię słowo za słowem
Albo milczeć aż do granic krzyku
Wyjdę bo noc dziś zimna i bezgwiezdna
Znad rzeki unosząca siwą mgłę
A jej wilgoć, co z oczu wypełzła
Kurzem spod kopyt oblepi nieruchomy cień
Chociaż ziemia pod nimi ciągle drży
Tętent ucichnie w końcu
Przejdzie w zapomnienie
I tak do końca w jednym miejscu tkwić
Nie wychodząc za kraty istnienia
Przecież, kiedy zniknę nikt nie zauważy
Razem ze mną świat się nie skończy
Teraz słońce tylko lodem parzy
Nie
Już nigdy nie spojrzę na słońce…
szybcia
|