Poranki
Nie potrafię modlić się porankami
Zbyt dużo ciemności we mnie
Zazdroszczę tym którzy punktualnie odprawiają swe modlitwy
Chmurom zmieniającym swe barwy
Kotom leniwie przechodzącymi pod rynnami deszczu
Pokornie wychodzę z domu co dzień szukając lepszych kamieni
Jakby poszukiwanie było jedynym sensem
Powietrzem niezbędnym do przetrwania
Ostatnio umierałem na nudnych wieczorach poetyckich
Jak zwykle ręce śmierdziały mi pomarańczami
Zastygałem
Lepsze to niż rozdrabnianie świata na czynniki pierwsze
Chociaż nadal kaleczę swoje tęczówki
Wpuszczam deszcz do okien swoich
Drgam na parapecie
Chowając się w ciemności
Oddycham, oddycham rosą
Pojedynczą kroplą
Zamykam szczelnie drzwi swojego domu
Morduję skrzypienia w szparach podłogi
W potrzasku pajęczyn
W nieprzerwanym milczeniu
Oddycham, oddycham, oddycham
Jest taka nadzieja w ciemności
Łamiąc sobie skrzydła jest prościej
Niż przeźroczem prześwietlać jak rentgen
Uwielbiam przychodzić do parku by pisać wiersze
Zapisuję słowa na liściach klonu
Zapamiętuję zatroskany ból w skrzydłach kosa
Pochmurny mój park i ja z nim chmurny
Jestem zły, że zbyt późno odkryłem ten park
A teraz słowa zapisywać muszę na żyłkach liści
O czym dziś można pisać?
To wszystko co wiem
O samotności i umieraniu…
Z tomiku: Wykładnia umierania
Szymon22
|