Bal Biesów
Za każdy grzech na mych dłoniach
Nie zliczyłbym przecie, ból w skroniach
Czuje na swym barku, zasiada dostojnie
Demon mojego własnego ja, tak spokojnie
Zagląda mi do ucha, na wylot pożąda
I szepce: Twój Bóg Cię ogląda.
Umieram ze strachu, biada mi znów
Czarna gorycz dobrze pamięta tysiące słów
Rzuconych jak kamienie w bliźniego
Porzuconych, tak stoję tu bez niego
Wiem, że krąży gdzieś w ciemności
Zawijając mnie powoli w nicości
Cofam się do środka odkupienia
Nie ma przecie, tyle pieprzenia
O tyle nic nie wartych żyć
Jakże wiele, Aniele, dajże być
Coś ciąży w dół, coś do góry rwie
Coś kamieniem, coś miłością się zwie
Delikatne szaty na wietrze falują
A nic tak nie straszy, kiedy biesy balują
AnalogManInCyberworld
|